Albo:

Oszustwo do kwadratu, bo nie tylko wcale nie wjeżdżasz na Mount Everest, ale w ogóle nigdzie nie wjeżdżasz.

Albo:

Najbardziej dostępne rowerowe wytrzymałościowe wyzwanie na świecie, bo wstajesz z kanapy, wsiadasz na rower i wyruszasz na Mount Everest.

Wirtualny everesting chciałem zaliczyć od ubiegłego roku. Głównym motywem była chęć sprawdzenia jak toto się ma do wyzwania w realnym wydaniu. Zasady są tu takie same, z tym że Zwift jest jedyną uznawaną aplikacją jakiej można użyć. Trenażer musi mieć sterowany przez aplikację opór ze stopniem odzwierciedlenia trudności 100% (jest na Zwift takie ustawienie).

Najpierw planowałem zakończyć vEverestingiem zimowe garażowe kręcenie sezonu 2018/2019, ale pojawił się pomysł wyjazdu na Maltę i wirtualne kolarstwo poszło w odstawkę.

Celowałem więc z kolei w inaugurację „jaskini bólu” pod koniec jesieni 2019. W sierpniu na Zwift pojawiła się jako nowy course trasa wrześniowych kolarskich Mistrzostw Świata z Yorkshire. Trasa wcale nie płaska. Nie wiem tokiem jakich meandrów myślowych i rozkminek dotarła do mnie i została na dobre chęć podjęcia próby właśnie na tej trasie a do tego podczas trwania wyścigu elity mężczyzn – 29. września 2019. Bonusem do everestingu miało szansę stać się zaliczenie wyzwania obejrzenia po raz pierwszy w życiu całej transmisji telewizyjnej ze zmagań o tęczową koszulkę.

Zbliżający się everesting mój organizm tradycyjnie sygnalizuje zapaleniem migdałków. Doświadczenie procentuje i tym razem nie daję się zwątpieniu.

Próbę ogłaszam na Stravie z nadzieją na pojawienie się towarzystwa. Odgruzowuję stanowisko trenażerowe w garażu i ruszam na próbny przejazd aby z wytypowanych podjazdów wybrać ten fajniejszy. Pada na Yorkshire KOM – 66 wirtualnych metrów w pionie na 1,2 km. witrualnej drogi. W grę wchodziły jeszcze Reverse KOM i Pot Bank reverse course wall. Przegrały tym, że pierwszy z nich daje o 10 m. mniej na podobnej długości, a drugi jest miejscami zbyt stromy dla mojego trenażera – na odcinkach powyżej 15% nachylenia nie mam już wzrostu chwilowego oporu tylko przy tym samym oporze prędkość jest wyliczana z watów. Decydującym argumentem za wyborem Yorkshire KOM jest podjeżdżanie w tym samym kierunku jak będą to robili kolarze na rundach mistrzowskiego wyścigu.

W piątek przed próbą wybieram się na zorganizowane przez redakcję SZOSY spotkanie z polskimi uczestnikami The TransContinental Race 2019. Wzmocnienie motywacji do wirtualnego podjeżdżania nie jest głównym powodem, który mnie tam pcha, ale obiektywne porównanie ich wyczynu z moim planem robi swoje – to będzie pestka 🙂

W sobotę muszę jeszcze podjąć decyzję, gdzie rozstawić stanowisko. Zostać w garażu, którego podstawową zaletą jest stabilna – niezbyt wysoka temperatura umożliwiająca kręcenie bez chłodzenia się wiatrakiem? Czy przenosić majdan do salonu, co powinno wpłynąć zbawiennie na atmosferę dzięki stałemu towarzystwu domowników?

Wybieram salon. Blisko okna aby móc regulować temperaturę. Wieczorem podłączam wszystko i upewniam się, że działa.

Komisarze techniczni przy pracy. Tym zaciskom DT Swiss rzeczywiście trzeba się bacznie przyglądać.

Pobudka o 3:10 i o 4:00 zaczynam pierwszy „podjazd”. Przy 66m przewyższenia przede mną 135 okrążeń do zaliczenia wirtualnego Everestingu. W profilu na Zwift dodaję sobie do nazwiska (vEveresting) dzięki czemu spodziewam się, oprócz kieszeni wypchanych RideOn’ami, przyciągnąć jakieś towarzystwo. A nic tak nie urozmaica co nudniejszych momentów jak pogaduchy na zwiftowym czacie.

Oprócz rejestracji trasy w Zwifcie, uruchamiam też zwykły licznik, który pomoże mi w liczeniu rund a dodatkowo pozwoli na koniec porównać wirtualnie pokonaną odległość z tym ile metrów w rzeczywistości obróciła rolka trenażera.

Góra, dół, góra, dół. Nic się nie dzieje – w sumie tak powinno być – tak naprawdę przecież wcale nie jadę 😉 Staram się podjechać jak najwięcej razy w tym pierwszym etapie bo przypuszczam, że każdy kolejny wraz ze wzrostem znużenia i zmęczeniem, będzie już krótszy. Wzbudzam jedynie niewielkie zainteresowanie kotów w domu, i żadnego na trasie.

Wczesnym rankiem budzą się dzieciaki i zagadują przez duższy czas. Ten dzień to swego rodzaju spełnienie marzeń. Spędzam go całego z rodzinką, na rowerze i przed komputerem jednocześnie.

Wyścig prosów startuje o 10:00. W prawdziwym Harrogate pogoda jest fatalna nawet jak na prawdziwe Harrogate i wyścig zostaje skrócony o 23 km.

Odhaczam kolejne metry i podjazdy. Klika razy przez zagadanie czy zapatrzenie w transmisję zawracam na dole zbyt późno albo nie jestem przekonany czy kliknąłem zakończenie okrążenia w liczniku. Trenażer spisuje się bardzo dobrze. Nie miałem pewności czy przepracuje stabilnie tak długą aktywność, bo normalnie raz na jakiś czas zdarzały mu się różne humory. A tutaj przez cały dzień może dwa razy zaliczył parosekundową przerwę w generowaniu oporu.

Zawodzi mnie wiara w magię literek vEveresting w nazwie profilu. Zagaduje tylko jedna osoba. Ustawka ZwiftTeamPL przemyka bez machnięcia 😉

Prosi dojeżdżają na rundę. Teraz kręcimy już „razem”. W pewnym momencie mamy tyle samo kilometrów do – każdy swojej – mety. W transmisji skupiam się na śledzeniu topniejącej liczby polskich zawodników pozostających w grze. Do końca mam nadzieję, że Michał Gołaś jednak dojedzie do mety. Ale nie będę tu w żaden sposób osądzał ich postawy. Chcę wierzyć, że sportowiec w rywalizacji zawsze daje z siebie wszystko co może a każda historia jest inna i niepowtarzalna. W telewizji i na liście wyników widzimy tylko ułamek rzeczywistości – ten najprostszy do przekazania. Do tego kolarze dla mnie są herosami niemal z innego świata – jakkolwiek naiwnie to nie brzmi.

Niestety, kiedy już w końcu w 43. roku życia postanowiłem zawziąć się i obejrzeć całą relację z wyścigu, to ta relacja pokazuje głównie moknących w Harrogate kibiców. Z powodu problemów z przekazem sygnału, nie ma prawie widoku na żywo z trasy. Kiedy już się pojawia, próbuję porównać sobie stopień odwzorowania prawdziwej trasy w renderowanym świecie Zwifta. Mam wrażenie, że zaburzone są proporcje i w wirtualu albo drogi są za szerokie, albo kolarze za mali, natomiast zakręty jakieś mniej ostre.

Podczas czwartej – najdłuższej – przerwy oglądam decydujące momenty wyścigu. Transmisja końcówki odbywa się bez zakłóceń. Widzę jak na ostatniej rundzie, na „moim” podjeździe Stefan Küng idzie w trupa próbując urwać towarzyszy ucieczki i ze szczytu popędzić do mety. Ostatecznie jest trzeci a mistrzem świata zostaje Mads Pedersen. Srebro dla Matteo Trentina.

Prawdziwi kolarze już po robocie, a przede mną jeszcze spory kawał. Wracam do kręcenia. Ze zgrubnych obliczeń pozostaje mi 5-6 godzin wysiłku. To prawie tyle ile trwał cały wyścig elity. Zaczynam mielić w głowie różne cyferki. Zarówno te po stronie „zyskane” jak i „pozostałe” jakoś tak powoli się zmieniają. Samopoczucie i forma wraz z dystansem wygląda tak, jak mogłem się już spodziewać – nie mam problemów z oddychaniem, bólem mięśni czy skurczami. Jadę niby ciągle tak samo intensywnie, ale tętno średnie jest coraz niższe i czasy podjazdów coraz dłuższe.

Na kilka podjazdów przed osiągnięciem celu przychodzi wyraźne rozluźnienie. Już widać metę i nie muszę wcale podkręcać tempa jak prawdziwi zawodnicy na finiszu 🙂

Rodzinka nawet nie doczekała i poszła spać. Dla nich to również był męczący dzień. Ciągły szum w salonie i tylko ci kolarze w telewizji 😉

Na prawdziwym liczniku przejechalem 200km – czyli mniej więcej tyle wyobracała rolka trenażera.

Tags:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *